Rozmowa z Ryszardem Soćko, byłym trenerem podnoszenia ciężarów w reprezentacji Polski i WLKS Siedlce-Nowe Iganie.
Co u pana słychać?
Jestem emerytem, ale nie narzekam na nudę. Z ciężarami nie mam zbyt wiele wspólnego poza oglądaniem transmisji. Zajmuję się hodowlą kangurów i mar patagońskich, co daje mi dużo satysfakcji, ale i kosztuje sporo czasu.
Siedlce chyba kojarzą się panu bardzo dobrze. To właśnie w naszym mieście zapracował pan na zapisanie pięknej karty w historii polskich ciężarów.
Siedlce to całe moje życie zawodowe. Tutaj zaczynałem w klubie 1976 rok. W 1997 roku wraz z żoną współtworzyliśmy ośrodek szkolenia. Z Siedlec wyjechałem na pięć Igrzysk Olimpijskich – od Sydney do Rio de Janeiro, choć w Brazylii byłem trenerem mężczyzn. To były wspaniałe czasy. Byliśmy młodzi, aktywni. Nie baliśmy się pracy i wyzwań.
Jakie ma pan najpiękniejsze wspomnienia z tego okresu?
IO w Sydney i srebrny medal Agaty Wróbel. W ciągu trzech lat przy ogromnej mobilizacji wielu ludzi zapracowaliśmy na wielki sukces.
Czasami do mediów przebijają się informacje o Agacie. Czy ma pan z nią jakikolwiek kontakt?
Nie mam. Moim zdaniem dokonała złych wyborów życiowych.
A co z innymi zawodniczkami?
Z innymi zawodnikami jesteśmy z żoną w stałym kontakcie. Czasami spotykamy się. Na przykład przy okazji zawodów, na które jeżdżę, szczególnie w kategorii Masters.
Wraz z żoną Danutą łączyliście treningi z wychowaniem młodych zawodniczek, które czasem musiały pokonać pół Polski, aby przybyć do Siedlec.
W ośrodku zawsze dostawaliśmy kwiaty w Dniu Ojca lub Matki. Do tej pory docierają do nas przejawy sympatii właśnie za te sprawy wychowawcze. Wyniki przeminęły, ale to ile się nauczyły w ośrodku to zostało na całe życie. Dziewczyny mieszkały w nim przez kilka lat, 11 miesięcy w roku, więc to naturalne, że musieliśmy im zastępować rodzinę.
Czyli odczuł pan wdzięczność ze strony dziewczyn?
Wdzięczność odczuwałem na każdym kroku. Medale są cenne i ważne, ale satysfakcja z wychowania dobrych ludzi jest być może jeszcze większa. Nie będę wymieniał nazwiska, ale mieliśmy zawodniczkę, która nie zdała w pierwszej klasie liceum u siebie w dużym mieście. W Siedlcach nie tylko skończyła szkołę średnią, ale później i studia, a teraz ma się dobrze.
Można więc powiedzieć, że środowisko kształtuję człowieka.
Nas wszystkich łączyła idea dobrej pracy i dobrych startów. Dzisiaj to sobie nawet trudno wyobrazić. Trenowaliśmy trzy razy dziennie, a przecież dziewczyny chodziły w normalnym trybie do Rolnika. Dzięki wsparciu nauczycieli i braku problemów wychowawczych to dało się połączyć. Pomimo natłoku obowiązków udało się nawet wygospodarować czas wolny dla dziewczyn.
Czy jest w panu jakaś zadra w sercu? Coś czego pan szczególnie po latach żałuje?
Zdecydowanie było to odejście z WLKS, który sam tworzyłem. Przyszedłem do pracy, kiedy klub działał od zaledwie kilku miesięcy. WLKS był wówczas oparty na działaczach społecznych, oddających jemu serce i własne ciężko zarobione pieniądze. Później to wszystko się załamało. Wszystkie idee odeszły w zapomnienie. Obecnie nie mam kontaktu z klubem i nie chce mieć. Uważam, że to co robiliśmy przez kilkanaście lat można było robić dalej.
Czy była jakaś zawodniczka, która zapowiadała się na supertalent, a po drodze coś nie poszło?
Wiele takich było. W ośrodku nie mieliśmy nieograniczonej liczby miejsc. Często przyjeżdżały do nas na konsultacje zawodniczki z zewnątrz. Zdarzało się, że nie osiągnęły tyle ile mogły, ponieważ nie mieliśmy na nie całorocznego wpływu.
Co z polskimi ciężarami? Czy widzi pan przed nią perspektywy?
Polskie ciężary mają dwa oblicza. Jedno stanowią silne kluby z wieloma pasjonatami, trenerami, działaczami. Mamy dużo zawodniczek, chyba najwięcej ze wszystkich krajów europejskich. Te kluby mogą sobie dać radę bez wsparcia związku. Problem jednak w tym jak zrobić z dobrego zawodnika klubowego reprezentanta Polski na miarę mistrzostw świata czy Igrzysk Olimpijskich. Od tego jest związek, który musi mieć plan, ambitne zamierzenia. To drugie oblicze. W 2024 roku w Paryżu nie zdobyliśmy ani jednego punktu olimpijskiego, co nie zdarzyło się po raz pierwszy od 1952 roku. To tragedia dla polskich ciężarów.
Czy podnoszenie ciężarów może zniknąć z programu Igrzysk Olimpijskich, czy jednak jej tradycja jest zbyt długa?
Na tradycję bym nie liczył. To dyscyplina globalna. Myślę, że sprawy dopingu, które trapiły Białoruś, Rosję, Kazachstan czy Ukrainę wpłynęły na negatywny odbiór ciężarów. Moim zdaniem jest szansa na odbudowę, lecz nie z tą strukturą organizacyjną w światowej federacji. Dużo jest chwalenia się na portalach społecznościowych, ale nie robi się tego co powinno. Światową federacją kierują ludzie, którzy w swoich krajach nie mają ciężarów na wysokim poziomie. Mimo wszystko wierzę w to, że sztanga się obroni.
źródło i foto: własne